Czy decentralizacja finansów jest w ogóle możliwa? Trochę luźnych przemyśleń o przyszłości sektora finansowego i jego klientów
Coraz częściej zastanawiamy się nad przyszłością finansów. Dyskusja ta ma różne oblicza i coraz rzadziej dotyczy tego czy finanse będą cyfrowe, czy nie. To wydaje się oczywiste. Jesteśmy też pewni, że finanse będą bardziej spersonalizowane i praktycznie niewymagające naszego działania. Myślimy też o platformizacji jako jednego z modeli rozwoju usług finansowych. Wiele dyskusji dotyczy jednak czegoś co wcale nie jest oczywiste – centralizacji lub decentralizacji finansów. Jest to temat, który zyskał na popularności głównie dzięki rozwojowi technologii rozproszonego rejestru (distributed ledger technology), ale tak naprawdę jest on znacznie szerszy, bo dotyka wrażliwej sfery (nie)zaufania. Czy jednak model decentralizacji jest w ogóle możliwy w sektorze finansowym? Czy przypadkiem nie szukamy utopijnego rozwiązania, które – z różnych względów – nigdy się nie ziści? A może to dążenie do „obalenia” pewnych sztywnych struktur jest w nas tak silne, że po prostu potrzebujemy chociaż spróbować?
Najpierw wyjaśnimy sobie czym jest koncepcja „DeFi”, czyli zdecentralizowanych finansów. Zakłada ona, że wszystkie – prawie? – usługi finansowe da się przenieść na blockchain i tym samym pozbawić te usługi elementu pośrednictwa, które wiąże się nie tylko z kosztami, ale pewnym „władztwem” nad, np. stronami transakcji. Możemy wejść też głębiej w meandry blockchain i przywołać przykłady, gdzie jakaś forma pośrednictwa jednak występuje (PoC w wykonaniu Europejskiego Banku Centralnego), ale na potrzeby naszej analizy przyjmijmy, że jest to jednak model zakładający odpośredniczenie usług.
Sam koncept nie jest zły. Zakłada, że strony sobie ufają i poprzez pozbawienie elementu (podmiotu) trzeciego mogą one obniżyć istotnie koszty realizacji transakcji (rozumianej szeroko), a także mieć – technologicznie – pewność, że to co robią jest w pełni anonimowe. Z tej perspektywy jest to dla samych stron niewątpliwa zaleta. Mamy też odformalizowanie pewnych procesów, np. w przypadku pożyczek Peer-2-Peer nie musimy przechodzić procesów oceny zdolności do spłaty zobowiązań, a pieniądze dla pożyczkobiorcy będą u niego w kilka sekund.
Żyć nie umierać. Tyle, że obszar finansowy nie jest sferą wyłącznie prywatnoprawną. Oczywiście, niektóre aspekty naszego finansowego życia mogą znajdować się poza sferą „zainteresowania” szeroko rozumianego państwa, ale jednak jest to „coś” co jednak ma znaczenie z perspektywy skarbowej, przeciwdziałania praniu pieniędzy i finansowania terroryzmu czy nieoczywistej – stabilności finansowej. Dlatego też podlega dość sporej regulacji i sama bariera wejścia – co do zasady – do regulowanego i często masowego sektora finansowego jest uznawana za dość wysoką. Nie zawsze tak oczywiście jest (np. małe instytucje płatnicze), ale jednak zarządzanie naszymi pieniędzmi (i możliwością korzystania z nich) wiązać się musi z jakimiś ograniczeniami o różnym charakterze.
DeFi prowadzi – w tym skrajnym modelu – nie tylko do pozbawienia łańcucha realizacji usługi etapu pośrednika, ale też pewnej kontroli czy nadzoru, która/który może mieć charakter np. AMLowy czy stabilnościowy. Innymi słowy, jeżeli z jakichś względów nasz kontrahent się „wywali” to ryzyko jest po naszej stronie. Podobnie jak ma to miejsce np. przy wspomnianych już przeze mnie pożyczkach Peer-2-Peer czy „klasycznych” kryptowalutach nieobjętych żadnym reżimem prawnym (np. w ramach MiCA). Mamy więc niższe koszty, szybkość realizacji, ale z drugiej strony jesteśmy pozbawieni ochrony. Na „własne ryzyko”. I jeżeli to akceptujemy, to powinno być dobrze. Tyle tylko, że nasze straty – w skali makro – mogłyby mieć wpływ na funkcjonowanie całego rynku. Dlatego często regulatorzy decydują się na wprowadzanie „banów” (ograniczeń) dla określonych produktów finansowych w odniesieniu do mniej profesjonalnych inwestorów (konsumentów).
Poddanie pośredników (banków, firm inwestycyjnych czy ubezpieczycieli) regulacji i nałożenie na nich różnych wymagań ma wymiar społeczny. Mają oni możliwość oferowania nam unikalnych produktów (zastrzeżonych) pod ściśle określonymi warunkami, a jeżeli to my stracimy, a nie dopełnili oni swoich obowiązków, to mamy roszczenie. Jeżeli poniosą oni porażkę rynkową, to również – zazwyczaj – jesteśmy chronione przed odpowiednie państwowe systemy ochrony, np. depozytów.
I to jest moim zdaniem najistotniejszy element, który przemawia za modelem pośrednictwa. Podmioty objęte regulacją muszą ponosić koszty nadzoru, a także wprowadzenia określonego systemu ochrony (inną sprawą jest to czy takie systemy są właściwie skonstruowane), a w przypadku ewentualnego niepowodzenia – przynajmniej częściowo – klient jest zabezpieczony, tj. może odzyskać to co wpłacił/zainwestował. Nie zawsze działa to jakbyśmy tego oczekiwali, ale lepiej odzyskać jest część niż pozostać z niczym. Model DeFi rzadko zakłada jakiś – do tego sensowny – model zabezpieczenia stron transakcji. Z samego założenia. Bazujemy na zaufaniu i bardzo zmiennych założeniach i parametrach. I nie zawsze jest to złe, ale patrzmy globalnie.
Ma to jednak drugą stronę, czyli koszty. Skoro instytucja musi ponosić koszty tych systemów, to w jakiś sposób musi je sobie rekompensować, żeby pozostać rentowna. Rentowność nie jest tylko wymaganie akcjonariuszy, ale po prostu wymaganie regulatorów. Instytucje, aby pozostać stabilne dla całego systemu finansowego muszą pozostać rentowne. Te koszty w jakimś stopniu przenoszą więc na swoich klientów. To nie jest więc kwestia wyłącznie konstrukcji modelu biznesowego, ale złożoności samego systemu finansowego. Oczywiście możemy twierdzić, że jest on niewydolny i powinien zostać przeformułowany, ale jak dotąd nikt nie znalazł lepszego rozwiązania. Nie znaczy to, że przyszłość nie przyniesie zmian. Tyle tylko, że DeFi, jakkolwiek wydaje się atrakcyjne, tej kwestii wydaje się, że nie dostrzega.
Wróćmy jednak do DeFi. Możemy zaakceptować ryzyko i liczyć się z tym, że nasz kontrahent się nie „wykrzaczy”. Fair enough, jak mawiają niektórzy. Część z nas będzie jednak optowała chociażby za minimalnym „nadzorem” czy „kontrolą” kontrahentów. Niech to będzie ocena wypłacalności (nawet niepełnej) dokonywanej przez algorytm czy scoring bazujący na jakichś parametrach lub danych historycznych. Wprowadza to jednak element „osoby trzeciej”, która ma jakieś „władztwo” nad całym procesem – można to jednak ukształtować to jako system rekomendacji, a nie wiążących decyzji. Czy w takiej sytuacji nie czulibyśmy się bezpieczniej – wszyscy? Czy musi tu być element publicznoprawny? Cóż, żyjemy w społeczeństwie, które opiera się na pewnych normach, a więc pewna forma kontroli jest w nie wpisana. I nie tylko ze względu na sferę finansową, ale bezpieczeństwa w ogóle. Niemniej jednak inne modele są też dopuszczalne i możliwe, choć ich skuteczność nie była, chyba jak dotąd weryfikowana.
Czy sektor finansowy czego więc masowa decentralizacja? Raczej wątpię, choć mogę się mylić. Skłaniałbym się jednak raczej ku twierdzeniu, że DeFi będzie modelem równoległym względem obecnych zasad rządzących rynkiem usług finansowych. I niekoniecznie w modelu najbardziej otwartym. Jestem oczywiście realistą i wiem, że nawet wraz z wejściem w życiem (a najpierw uchwaleniem) ram prawnych dla crypto-assets powstaną nowe rozwiązania, które będą uciekać nakładanym ograniczeniom. Ale tego nie da się uniknąć. Tak jesteśmy stworzeni. Ramy, ograniczenia i limity krępują nas, a niektórzy z nas nie godzą się na nie i szukają alternatyw. Nie jest to nic złego, choć skutki mogą być różne. Ale cóż, „ryzyk fizyk”.